Strona 1 z 2

Zdmuchnięcie znicza

PostNapisane: sobota, 11 sierpnia 2012, 11:57
przez 78
Obsztorcowałem wczoraj szwagra Piekutoszczaka na perłowo ze szlaczkiem,bo mnie niemożebnie zgniewał braniem pod krytykie naszych olimpijczyków.
- Po co żeśmy ich posłali - mówi - aż do Melburne? Takie wyniki to można także samo otrzymac na stadionie "Wolnośc" w Kałuszynie.A w ogóle litośc trzeba miec nad takiem schorowanem sierocińcem sportowem,do Ciechocinka go pchnąc,a nie do Australii.
- Przymknij sie,moczymordo - mówie mu na to - Sam jesteś chory.
Na moje oko musisz miec najmarniej czterdzieści pięc i dwie kreski,jeżeli się w ten deseń o naszych zawodnikach wyrażasz.
Faktycznie,klops nieduży wyszedł,ale to dlatego,że waronki przyrodnicze nieodpowiedzialne dla naszego rodaka tam byli.Nasi lekkoatleci dobrzy są na błoto,a tam piach i na dobitek gorąco
jak wielkie nieszczęście.Ale ostatecznie,czego się czepiasz ludzi - zahaczyliśmy złote kółko,pare srebrnych i troszkie miedzianego bilonu.
Niejaka Duńska podobnież skoczyła w siną dal tak,że,daj Boże niejednemu kangurowi.
A Pawłoszczak to co,źle zaprawiał pałaszem wszystkim po kolei?Że bokserzy wysiedli jak jeden,to faktycznie przykre,ale to sie podobnież stało przez samopoczucie grzeczności,chcieli pokazac taneczny salonowy boks,i otrzymali manto.Tam trzeba było iśc "na chama",nie czekac,tylko od razu zaprawiac przeciwnika dyszlem w kinol,żeby sie nie podniósł nawet do dwudziestu.
Ale od października mamy już inną taktykie.
W Melburne staranne wychowanie nasz zgubiło.Mówi sie trudno.Ale po mojemu nasi bokserzy powinni otrzymac honorowe dyplomy szkoły tańca i sawoir wiweru Braci Sobiszewskich.Jeżeli o mnie się rozchodzi,to nie mam pretensji.
Jedno tylko było dla mnie przykre,że nie braliśmy udziału w zapaleniu tak zwanego
olimpijskiego znicza.
O czasów staroświeckich ta dyszczyplina sportowa polegała na tem,że zawodnik z zapaloną drewnianą łatą czy inszem polanem zapychał gdzieś zza rogatek na stadion,a insi starali sie po drodze mu to odebrac.Zaczajali sie na niego,gdzie sie dało.Wyskakiwał ni z tego,ni z owego
taki konkurent z sieni,w morde go i usiłował mu ją odebrac.
Ten ma sie rozumiec sie nie dawał,kopał nogami na prawo i lewo i w ogólności walczył,
ale przytomnie,żeby mu polano nie zgasło,bo w przeciwnym razie odpadał w przedbiegach,
czyli wont do domu.W takich waronkach rzecz jasna,że rzadko kiedy dało sie jednemu zawodnikowi donieśc ogień z miejsca do miejsca,zwłaszcza że jeszcze przed samem wejściem na stadion czuwali kibice z konkurencyjnego klubu i dmuchali na pochodnie.Ale jak sie który przedostał,wpadł na boisko i podpalił sztos,czyli znicz olimpijski,za mistrza sie zostawał
i w nagrode otrzymywał chałe i butelkie rodzynkowego wina.
Obecnie na te pamiątkie przed każdą Olimpiadą zasuwają przez cały prawie świat zawodnicy z pochodnią w celu podpalenia znicza,któren pali się przez czas uroczystości.
Jeżeli nawet takiemu zawodnikowi po drodze pochodnia zgaśnie,wchodzi do bramy i apiac ją zapala.Polakom sie tego nie powierza przez wzgląd na nasze zapałki.Ale w zdmuchnięciu tego znicza wzięliśmy udział i możem sie pocieszac,że chociaż troszkie przymało medali wygraliśmy,
jest dużo narodowości,które w ogóle dostali ....chałe.

Ofiara nauki

PostNapisane: poniedziałek, 27 sierpnia 2012, 11:47
przez 78
A to coś dla Kubka i jemu podobnych hodowców gołębi.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------



Hodowla gołębi to sport arystokratów,przyrodników i murarzy.Prawdziwie piękne i niezwykłe
okazy tej ptasiej rodziny zobaczyc można tylko w gołębnikach magnackich siedzib
na Kercelaku.Nic tedy dziwnego,że zamiłowany kolombofil pan Wiktor B.,traktujący
sprawę naukowo,poszukując rzadkiej odmiany gołębia,udał się w dniu sobotnim do tej centrali handlu gołębiarskiego.
Wśród setek klatek,napełnionym gruchającym towarem,krążyli z powagą sprzedawcy zawodowi.
Prócz nich uwijali się z klatkami pod pachą amatorzy,dorywczo pragnący odstąpic kilka sztuk własnego przychówku.
Do jednego z nich,pana Konstantego Janiaka,podszedł właśnie pan Wiktor i grzecznie,zagadnął,posługując sie terminami naukowymi.
- Czy nie posiada pan przypadkiem Didunculusa strigirostris manumea odmiany samoańskiej?
Pan Janiak nie zrozumiał ani słowa,wybałuszył więc oczy i zapytał:
- Że co?
- A może ma pan Columba palumbus?
- Nie mam.Ja handluje gołębiami.Tego,co pan mówisz,to na pewno można dostac w aptece.
- Ależ nie,przecież to powszechnie znane gatunki gołębi.Ot tu w pańskiej klatce,widzę,
puszy się piękny Goura coronata,obok niego stoi Columba oenas nicobarica,
a to znowu Columba livia.
Tego już pan Janiak miał dosyc.Krzyknął więc groźnie:
- Panie,licz sie pan ze słowami!Z kogo pan wariata robisz?Ja od takiego pętaka gołębie ganiam!
Pan będziesz mnie uczyc jak sie który nazywa? Na koroniatego weszwanca kurczak pan mówisz?
A ten krymek,ptak jak złoto,to u pana kalesoniarz?
Cholera mnie bierze na takiego łachmyte.Komu pan ubliża? Gołębiom? Na niewinnego ptaka
z pyskiem pan lecisz? Ale ja tego nie daruje.Chłopaki,przytrzymajta klatkie.
I pan Janiak rzucił się na przyrodnika,dając mu najpierw parasola w nos,
a potem odpuszczajac mu byka w dołek,tak że się nieszczęsny kolombofil-naukowiec
przewrócił wpadł głową między sprzedawane tuż obok króliki.
Na szczęście nadbiegł policjant i odprowadził obrażonego pana Janiaka do komisariatu.
Okazało się,że gołębiarz był lekko podgazowany.
W sądzie grodzkim tłumaczył się:
- Nie mogłem strzymac,proszę pana sędziego.Żeby mnie własnoręcznie objechał po famili,
nic bym nie mówił.Ale moje gołębie sklął od ostatnich,sponiewierał i ośmieszył przed całem Kiercelakiem.
Na to nie mogłem pozwolic.W obronie honoru działałem.

PostNapisane: niedziela, 30 grudnia 2012, 11:20
przez Ellen
Zaglądam do wątku z nadzieją , że pojawi się coś nowego ;) A tu posucha .... :twisted:

Noworoczne baloniki

PostNapisane: niedziela, 30 grudnia 2012, 12:50
przez 78
- Dawniej w Sylwestra śnieg obowiązkowo padał w Warszawie. Totyż nie szewroletkami i warszawami, jak dzisiej, zapychała publika na zabawy, tylko przepisowo, jak się należy, sankami. Dzwoneczki słychać było po wszystkich ulicach od Zbawiciela do Chłodnej, od Powązek do Bródna. Nadziane faceci bawili się w Resursie Obywatelskiej na Krakowskiem i w Kupieckiej na Senatorskiej, u Wioślarzy i u Cyklistów.
Publika więcej mortusowa „Pod Murzynkiem” na Starówce i „Pod Trzema Koronami” na Ogrodowej. Ale ja już tego nie pamiętam - wujo Wężyk mnie opowiadał. Za moich czasów na Ogrodowej odchodziła już tylko niewąska zabawa „Pod Teściową”, a na Chłodnej „Pod Psami” i „Pod Zegarem”. Do „Adrii” ani do „Oazy” osobiście nie uczęszczałem. Przeważnie w tych obydwóch knajpach bywało przestronnie, tłok dawał się odczuwać tylko w Sylwestra i wtedy, faktycznie, szpilki nie było gdzie wetknąć.
Wujo Wężyk mnie kiedyś nadmienił, że jak w 1905 roku był na Sylwestrze w barze „Pod Krowiem Popiersiem” na Wolskiej, wpadła tam patrol, pięciu sołdatów i rewirowy. Te sołdaci zaczęli bić gości kolbami, ale rewirowy był dobrem znajomem wuja Wężyka, totyż nie pozwolił go sołdatom nawet ruszyć. Sam tylko mu nakładł po mordzie, zabrał patrol i wyszedł. Wszędzie dobrze mieć tak zwane chody.
Obecnie Warszawa podbawia się przyzwoicie, czyli że z umiarkowanem nadużyciem ankoholu. Na przykład w zeszłem roku pijanych prawie się na ulicy nie widziało. Bo tych dwóch, co ich przyuważyłem, nie liczę z powodu, że z mlecznego baru wychodzili, gdzie za pomocą mleczka ratowali się od zatrucia ankoholizmem, czyli podeszli do siebie, jak to się mówi, samokrytycznie. Jeden nawet twarożek miał na klapach jesionki.
Ale najtrzeźwiejsze poważne faceci robili w tem dniu różne głupstwa. Na Marszałkowskiej, na przykład, patrzę i oczom nie wierzę - derektor Korytko balony sprzedaje. Kawał grubego kija trzyma w ręku, na końcu którego brukiew była obsadzona z poprzyczepianymi balonami, w charakterze kaczek w kapelusikach, facetów z czerwonemi nosami i temuż podobnież. Derektor Korytko to jest prencypał mojego braciszka, człowiek poważny, ojciec dzieci, totyż byłem niemożebnie zdziwiony, jak go moje oczy z temi balonami ujrzeli, i mówię: „Moje uszanowanie panu derektorowi, co pan derektor do prywatnej inicjatywy się zapisał i drobne sprzedaż gumianego, okolicznościowego artykułu prowadzi?”
A derektor Korytko za rękie mnie złapał i nadmienia ze łzami w oczach: „Los mnie pana zsyła, panie Piecyk kochany, ratuj pan człowieka! Jestem skompremitowany do końca życia”.
„No nie - mówię, żeby go pocieszyć - baloniki bardzo ładne, zwłaszcza poniekąd kaczuszki”.
Ale nie dał mnie dojść do słowa, tylko kij z balonami wręcza:
„Niech pan to potrzyma chwilkie, zaczem on nadejdzie”.
„Kto?”
„Baloniarz”.
„Jak to baloniarz, to nie pański towarek?”
„Ale skądże znowu! Chciałem kupić balonik dla córeczki, dałem sto złotych, sprzedawca nie miał reszty, poszedł banknot rozmienić, a mnie kazał potrzymać te przeklęte balony. Panie, co ja przeżyłem, cała Warszawa mnie widziała. Wiceminister przejeżdżał i zdaje się też mnie poznał, co on o mnie pomyśli. A baloniarz nie wraca i nie wraca!”
„Dawno poszedł?”
„Godzinę temu”.
„Tak? Boje się, że on z pana szanownego balona zrobił. W gumowe kaczkie w kapelusiku pana derektora zamienił. Zagiął pana na sto złotych. Chociaż właściwie nie”.
Przeliczyłem prędko balony, pokazało się, że ich jest akurat za sto złotych. Czyli że kupiec stówy nie nawalił, tylko sprzedał balony hurtem, a nawet bezpłatnie dodał derektorowi kij i brukiew, która ważyła ze dwa kilo. Chcąc ratować człowieka w zmartwieniu, opędzlowałem mu przed „Polonią” w trymiga te balony. A derektor na lekramowej gwizdawce piszczał. Tak, tak, w Warszawie trzeba uważać na cwaniaków nawet w Sylwestra.

Re: Okiem i piórem Wiecha czyli życie na wesoło

PostNapisane: niedziela, 30 grudnia 2012, 21:40
przez Ellen
Derektor Korytko mimo wszystko niezły interes zrobił zyskując kij i brukiew w bonusie :mrgreen: Brakowało mi Wiecha , oj brakowało . Dziękuję 78 za tak miłą niespodziankę :D

Salon Warszawski

PostNapisane: poniedziałek, 31 grudnia 2012, 12:41
przez 78
Przed Muzeum Narodowym spotkałem pana Teosia Piecyka. Był wzburzony, czerwony i jakby oszołomiony. Na moje powitanie nie odpowiedział od razu, stał przyciskając rękę do czoła, dopiero po chwili rzekł:
- Chodźmy stąd żywo nad Wisłę.
Pogoda była piękna, towarzystwo pana Teosia zawsze miłe, zgodziłem się. Gdyśmy stanęli nad szarymi falami królowej naszych rzek, pan Piecyk rozprostował się, odetchnął głęboko, po czym powiedział z ulgą:
- No, przeszło mnie.
- Nie chciałem pana męczyć dotąd pytaniami, ale może mi pan nareszcie powie, panie Teosiu, co się panu stało?
- Na wystawie byłem.
- Oglądał pan „Pierwszy Salon Warszawskich Plastyków”? I tak głębokie zrobił na panu wrażenie?
- Uważasz pan, rozchodzi się o to, że myślałem na razie, że hysia dostałem.
- Dlaczegoż to?
- Jak to dlaczego? Skoro jeżeli na lanszafcie jest odrobiony salceson z ozorkiem, a podpis pod tem figuruje „Kobieta przed oknem”, to pytam się, można wpaść w podejrzenie, że się kuku na muniu ma, czy nie można? Albo skoro jeżeli widzi się jakieś mazepe, co na pluskiewkach siedzi, dwie sztuczne drewniane nogi ma przed siebie wyciągnięte i pod tym kartka wisi: „Odpoczynek”, to można się spietrać, że się „króla” posiada, czy też wszak nie?
- Zaraz, zaraz, panie Teosiu, tu zachodzi wielkie nieporozumienie, obrazy, które pana tak zaniepokoiły, są dziełami malarzy modernistów, którzy szukają nowych dróg wypowiadania się artystycznego. Nie wiem, czy pan zwrócił uwagę na to, co w katalogu wystawy jest powiedziane na ten temat?
- Nie zwróciłem, z powodu, że nie czytałem.
- A więc niech pan posłucha. „Wstrząs wywołany okropną wojną, zmiany socjalne, ekonomiczne i inne dokonały rewizji niejednego pojęcia. Dotarły one także i do sztuki i sztuka musi na nie reagować.” Zgodzi się pan z tym chyba?
- No owszem, faktycznie po wojnie inwalidów bez dolnych końcówek jest do cholery i trochę, ale o wiele się maluje kalekie o dwóch meblowych nogach, to muszą być zaciągnięte na jeden kolor, a nie jedna na jasny orzech, a druga na ciemny mahoń. Żadna fabryka takich protez wydać nie może, bo inwalida nie inwalida, też także samo lubi jako tako wyglądać i draki ze siebie zrobić by nie pozwolił. I tu właśnie jest granda i kpina z publiki! Mało z tem, że darmo się na wystawę wpuszcza. Niech biorą za bilet nawet po 50 złotych, ale robotę trzeba uskuteczniać formalnie, bez pucu, śmichów - chichów i puszczania na fuchę.
- Ależ, panie Teosiu, malarze nowatorzy traktują swoją pracę najzupełniej poważnie, tworzą w modlitewnym niemal skupieniu.
- Nie mów pan takich rzeczy, draka jest widoczna na każdym miejscu. Na przykład lanszaft jednego zięcia, któren dla mamusi żony swój własny portret namalował. Owszem, twarz jak twarz, nie to, ma się rozumieć, co fotografia paszportowa, ale obleci i obraz mógł w tłoku ujść. Ale on przez samopoczucie humorystycznego wicu palcem w sadzy umazanem okulary, wąsy i brwie nad oczamy sobie domalował. Faktycznie na niemożebne kalikature do śmiechu wygląda. Żeby jeszcze większe hasene z teściowej wystrugać, gąsior spirytusu na wiśniach koło siebie namalował, a do ramy kartkie przyczepił z napisem „olej”. Uważasz pan „olej”! Żeby mamusię żony jeszcze większa cholera ciskała, bo wiadomo, że wszystkie malarze są faceci tronkowe.
Rzecz jasna, że i kobieta się zdenerwowała, lanszaft ze ściany zdjęła i za piec go, ale i tam ją drażnił, aż koniec końców magistratowi w prezencie posłała. Owszem, familijne nieporozumienia mogą się zdarzyć i dobrze jest czasem z pani starszej balona wystrugać, ale dlaczego szeroka publika ma na tem cierpieć?
Albo znowuż na drugim lanszafcie jest odrobiony jakiś pijany, któren świeżo po całej przebradziażonej nocy „ujawnił się” żonie. Przy stole w kapeluszu siedzi, pięścią w nakrycie wali i sztorcuje wszystkich na czem świat stoi. Ma swoją rację, bo zamiast dać mężowi kwaśnego mleka, ta owa małżonka talerz jagodowej zupy przed nim postawiła. A sama ręce w tył założyła i po pokoju w te i nazad uczęszcza. Ten znowuż widoczek nazywa się „Posiłek”. Jakiże tu jest posiłek, kiedy ten facet tej zupy za cholerę nie ruszył?
Starałem się wytłumaczyć panu Piecykowi, że nie można brać tematów obrazów dosłownie, że są one dziełami abstrakcjonistów.
- No, owszem - odpowiedział na to - obstrukcja rzecz nieprzyjemna i może zawroty głowy wywołać, ale też najpierw trzeba wziąć pigułki, a potem się za pędzel łapać!
Machnąłem ręką.

PostNapisane: poniedziałek, 31 grudnia 2012, 12:54
przez Ellen
Uśmiałam się jak zwykle przy Wiechu :lol:

Niech Oleś to puści

PostNapisane: sobota, 12 stycznia 2013, 16:07
przez 78
Zdawałoby się, że odwieczny konflikt zięcia z teściową przeszedł już dawno do anegdoty z „siwą brodą”. Coraz częściej daje się słyszeć o wypadkach, że młody człowiek zaczyna bywać w celach matrymonialnych u córeczki, a skończy się wszystko cywilnym ślubem z chodzącą na takich samych wiśniowych koturnach, w takiej samej do kolan garsonce, mamusią. A jednak bywają jeszcze na świecie klasyczne teściowe, wojujące z zięciami i to właśnie z powodu ślubu cywilnego. Ale niech mówią strony.
- To było, proszę Wysokiego Sądu, tak - wyjaśnia młody człowiek w brązowej unrowskiej jodełce, pan Aleksander Mrówka, oskarżony o pobicie teściowej, pani Melanii Skubiszewskiej, za pomocą gaśnicy przeciwpożarowej systemu „Strażak” w jednym z kin stołecznych. - Mamusia żony, ta właśnie dana pani Skubiszewska, nie uważa, proszę Sądu Wysokiego, reformy rolnej stanu małżeńskiego i uparła się, że ślub w parafii ma być najpierw, a w magistracie potem. Ja tam znowuż jestem nieutralny i o kwestie formalne mnie się nie rozchodzi, tylko o te tzw. dozgonne miłość małżeńskie. Totyż jak się okazało, że w parafii zapowiedzie jeszcze nie wyszli, a w magistracie śluby mogą podrożeć, no bo rzeczywiście o wiele tramwaje zdrożeli, elektryczność zdrożała, gaz tylko patrzeć jak pójdzie w górę, mówię do narzeczonej: Chodź, Zosia, najpierw załatwić w magistracie. No i ma się rozumieć poszliśmy. Podpisaliśmy się w książce, ten ów magistracki a la ksiądz pieczątkie przyłożył, no i jadziem na wesele.
- Ale co pan opowiada? To zajście miało miejsce nie w magistracie ani na weselu, tylko w kinie.
- Ale na weselu się zaczęło. Dlatego też detalicznie wszystko, co jak było, muszę zaznaczyć. Nie mogę powiedzieć, przyjęcie pani Skubiszewska urządziła niezgorsze, gości było dwadzieścia parę osób, gramofon dwusprężynowy, czyli wesele, można powiedzieć, formalne. Tylko, że jak o trzeciej w nocy wziąłem swoje małżonkie pod rączkie i zamiarowaliśmy się udać do kuchni na tzw. spoczynek, mamusia żony łap za klamkie i nie puszcza. „Po mojem trupie – mówi - najpierw do parafii, a potem do kuchni!” I nie wpuściła nas. Nie dość na tem: sak i sztywniak mnie wręczyła i razem z gośćmi kazała iść do domu. „Kawaler jesteś, Oleś , a Zosia za panienkie”.
Ślub w parafii był dopiero za tydzień. Przez siedem dni w charakterze narzeczonego ze swoją żoną chodziłem, bo teściowa stale i wciąż nas pilnowała. Do rozmowy się wtrącała. Jak zaczęliśmy rozmawiać o dzieciach, nie dała. „Świnia, nie kawaler - zaznacza - z panienką o takich rzeczach mówi”. To samo się dotyczyło łóżka, a nawet jaśka. Totyż jak się nam udało czwartego dnia sam na sam do kina się wybrać i jak się ściemniło, wziąłem żonę za rączkie, a tu słyszę za nami: „Niech Oleś to puści!”
Był to głos mamusi. No to ma się rozumieć wyszłem z nerw, zerwałem ze ściany pożarowe śmigusówkie, bo nic innego nie było pod ręką, i sztuknąłem mamusię w kapelusz. Sikawka ma się rozumieć zaczęła pracować pełnym gazem, pół sali zalała, zaniem się udało ją zatamować. Będę miał o to drugą sprawę. Ale kto na mojem miejscu byłby inny? Dlatego proszę o niewinny wyrok.
Jakkolwiek zeznająca następnie p. Skubiszewska oświadczyła, że nie była to wcale rączka i że jako matka czuła się w obowiązku do ostatniej chwili czuwać nad córką, sędzia popatrzył ze współczuciem na pana Mrówkę i skazał go tylko na sto złotych grzywny.

Radio z lufcikiem

PostNapisane: poniedziałek, 21 stycznia 2013, 09:37
przez 78
- A właściwie, powiedz mnie pan, co to jest ta telewizja?
- Radio z lufcikiem.
- To znaczy, jak to?
- Zwyczajnie, w tem miejscu, gdzie masz panna Michcia na aparacie kawałek rypsu czy innej franeli, lufcik będzie zrobiony.
- W jakiem celu?
- Żeby było widać, co się w środku dzieje, i dalszem kantom zapobiec.
- Jakiem kantom?
- Czarowaniu publiki za pomocą tak zwanego złudzenia ludzkiego ucha, czyli akustyki.
- Co proszę?
- Mniejsza o to. Nie połapiesz się, panna Michcia. To są sprawy naukowe. Jednem słowem, teraz siedziem przed radiem jak ciemniaki i na słowo musiem wierzyć w każdy bajer, jaki nam derekcja radia zakłada. Słyszemy, dajmy na to, tak zwany reportaż z pustyni i puszczy. Noc ciemna jak wielkie nieszczęście, tylko blady księżyc oświetla Beduina, któren pędzi co koń wyskoczy, za niem z fatalnem rykiem zapycha tygrys. A jak jest naprawdę? W biały dzień, w ciepłym pokoju w derekcji na Myśliwieckiej ulicy siedzi dwóch facetów. Jeden za pomocą blatu od wiedeńskiego krzesła i dwóch połówek włoskiego orzecha odstawia tak zwany tętent konia, drugi trzyma na kolanach kota i ściska go w międzyczasie za ogon. Kot ryczy jak trzech tygrysów. A teraz weźmiem na przykład taką operę „Halkie”. Kiedy my, spłakane jak dzieciaki, siedziem przy głośnikach i serce nam się ściska, bo nieszczęsna Halka skacze jak raz do Morskiego Oka i własnoręcznie słyszemy plusk wody, ona w tem samem czasie siedzi w trajlebusie „54” i posuwa na kawę do „Marca” na plac Trzech Krzyży, bo topienie odstawia za nią reżyser za pomocą miednicy z ciepłą wodą i trzepaczki do bicia piany. Przy telewizji tego już nie będzie. Nie będzie już w dziecinnej audycji Czerwonego Kapturka sto dwadzieścia kilo żywej wagi i trzy metry obwodu w talii. Nie będzie faceta z brodą, któren piskliwem głosem udziela porad dla karmiących matek jako „ciocia Jagusia”. Wszystko naocznie i na żywca.
Ale najwięcej się cieszę, że przyszła czarna godzina na tego lebiegie, co o szóstej rano gimnastykie uskuteczniać nas zmusza w desusach na dywaniku, a sam pod kordłą leży, jedną ręką walczyka na fortepianie podgrywa i jeszcze sztorcuje, żeby się uwijać: „I raz, i dwa, i trzy, i przysiad”. Przysiad, owszem, ale razem. Wyłaź pan spod kordły i na dywanik!. I raz, i dwa, i trzy, ale razem z nami, bo radiosłuchacze w lufcik patrzą!

PostNapisane: wtorek, 29 stycznia 2013, 20:48
przez Ellen
Radio z lufcikiem jest cudneeee !!!! :mrgreen: